Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przypomniał sobie bohaterskie, chociaż nieraz przesadne i śmieszne wysiłki lejtenanta, aby stać się członkiem kulturalnego społeczeństwa.
— Miły, zabawny drab! — westchnął z rzewnym uśmiechem. — Takie to wielkie zwierzę, a jakżeż dziecinne nieraz i zdumiewająco wrażliwe!
Niestety, nie mógł natychmiast pędzić do Szanchaju. Narady ciągnęły się nieskończenie. Próżno Wagin skarżył się Chaj-Czinowi i klął na zwłokę. Pułkownik wzruszał ramionami i odpowiadał z cichym śmiechem:
— Cóż pan chce? My nie cenimy czasu, gdyż żyjemy niezmiernie długiem życiem narodu i jesteśmy bezpośrednio związani z cieniami poprzednich tysięcy pokoleń. Taki pogląd, jak tego dowodzi nasza historja, zawsze wychodził nam na dobre, pozwalając przetrwać najcięższe i przedłużyć najświetniejsze okresy. Nawiązując stosunki z nami, przedewszystkiem należy uzbroić się w zimną krew i cierpliwość, dlatego to największym w Chinach powodzeniem cieszą się Anglicy. Oni to umieją spokojnie czekać! Postanowili wzbogacić się na zatruwaniu 450-miljonowego narodu naszego na nic innego nie przydatnym produktem swych plantacyj indyjskich, jakim jest właściwie opjum, i — cierpliwością narzucili nam swoje wyłączne prawo handlu tym narkotykiem. Nawet Chińczycy stracili pewnego razu równowagę ducha, no, ale szybko odnaleźli ją, gdyż dała im się we znaki ciężka, rujnująca kraj wojna z Anglją o opjum. Jako prawnik, zna pan zapewne te smutne i mroczne karty historji?
Wagin potrząsnął głową i odpowiedział:
— Jeden z naszych profesorów prawa między-