Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do czcigodnego Czeng-Si? — zwracając ku pasażerowi bezczelną, dziobatą twarz, spytał woźnica.
Miczurin skinął głową, usiłując znaleźć najdogodniejszą pozycję dla obolałej nogi. Dorożka ruszyła, dzwoniąc i turkocząc na każdej nierówności asfaltowej jezdni. Chińczyk niemiłosiernie siekł biczem małe, opasłe koniki mandżurskie, dogadywał im coś bez przerwy i nie mógł widzieć, że pasażer nieznacznym ruchem wsadził pod poduszkę siedzenia długi klucz niklowy.
— Wiesz, ta-je, co to znaczy — dobra nowina? — spytał nagle woźnicy.
Ten obejrzał się i wyszczerzył żółte zęby. Nie wątpił już, że wiózł pijanego dżentelmena, gdyż trzeźwy nie wdawałby się z nim w rozmowę i nie nazywałby go — „panem“.
— Dobra nowina? — Pff! — parsknął cicho.
— Nie wiesz, a tymczasem — to bardzo proste! — zaśmiał się pasażer. — To — cisza i spokój, dobry człowieku!
Woźnica zaklął na konie, dla porządku walnął je batem i zachichotał zgrzytliwie:
— Niby tak, jak na cmentarzu?
Barczysty dżentelmen podniósł tylko oczy i wzruszył ramionami. Po męczeńskiej jeździe po wyboistej Fu-Tien-Koo, powóz stanął wreszcie przed palarnią.
— Niech słodki dym przyniesie szlachetnemu dżentelmenowi siedem razy po siedem najpiękniejszych snów! — mamrotał dorożkarz, ucieszony z hojnej zapłaty. — Niech siedem duchów szczęścia osiedli się w domu wspaniałomyślnego dżentelmena!...
Sypał życzeniami jak z rękawa, chociaż pasażer dawno już zniknął w ciemnym przedsionku długiej