Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkich stron ściśnięta w tłumie. Długo nie udawało się jej wynieść z sali. Wreszcie ponad głowami publiczności podano nosze i tą samą drogą zwrócono je ze złożoną na nich nieprzytomną „czcicielką Ducha“. Ktoś ryczał z wściekłością, że mu wyciągnięto zegarek z kieszeni. Nastrój z każdą chwilą stawał się coraz bardziej podniecony. Lada powód mógłby spowodować panikę, straszliwą w tym niebywałym tłoku.
— Na co tak długo czekamy w tym djabelskim zaduchu?! — krzyknął jakiś wzburzony głos. — Sala wypchana, jak beczka śledzi. Szpilki nikt tu nie wetknie!
— Jeżeli pan pozwoli, wbiję w pana choćby ze sto sztuk! — odpowiedział na ten protest jakiś dowcipniś spod ściany.
Rozległ się śmiech i żarty. Na estradę wszedł barczysty młodzieniec w sportowym stroju i, usiłując przekrzyczeć panujący zgiełk, wołał:
— Chwilę cierpliwości, ladies, gentlemen, czekamy na przybycie panów generalnych konsulów Wielkiej Brytanji i Stanów Zjednoczonych! Sygnalizowano nam, że już wyjechali.
— Niech się spieszą ci dżentelmeni! — poczęły rwać się okrzyki. — Za chwilę wcale nie będziecie mieć publiczności, tylko jakąś potrawkę z ludzkiego mięsa i flaków!
— Cha-cha-cha!
— Policja! Skradziono mi portfel z 200 dolarami!
— Akurat pomoże ci tu policja, gapo!
— Nie noś ze sobą dolarów, idąc do Ducha, poganinie!
— To właśnie duchy buchnęły mu forsę!