Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Amen! — przeniósł się szept po sali i wszystkie głowy pochyliły się kornie.
Młodzieniec melodyjnie brzmiącym, bogatym w całą gamę intonacji i najsubtelniejszych odcieni głosem niezwykle utalentowanego mówcy, mówił płynnie i barwnie, zapalając się coraz bardziej i w pewnych chwilach nadając swemu przemówieniu — działające na słuchaczów, a szczególnie — słuchaczki nuty natchnionej namiętności i wytwornej, pełnej umiaru egzaltacji. Każde jego zdanie, wycezylowane i starannie dobierane, każdy ruch rąk i ramion, kalejdoskopijnie zmienny wyraz twarzy odpowiadał ściśle znaczeniu i sile słów. Zdawało się, że niewidzialny, a genjalny wirtuoz gra na tym doskonałym instrumencie, mającym ludzki kształt.
Miczurin nie znał tak wykwintnej mowy angielskiej, ale bądź co bądź zrozumiał, do czego zmierzał w swojem kazaniu brat Artur. Dowodził on, że Bóg Ojciec, stworzywszy świat i człowieka, pozostawił ich własnym siłom, a gdy ludzie stanęli na rozdrożu, posłał im Zbawiciela, który natchnął ludzi Duchem i odszedł. Duch więc kierował wszystkiem, — dobrem i złem, więc wszystkie czyny ludzkie należy uważać, jako uświęcone, i tylko ślepi i małowierni rozróżniają dobre od złego, gdy tymczasem są to tylko widzialne formy przejawu Ducha.
— Siedziba jego — serce człowiecze, bracia i siostry! — przekonywał dziwny kaznodzieja. — Serce jest zawsze dobre i dobre tylko daje nam rady, należy przeto bez sprzeciwu iść za jego popędem...
Posłyszawszy to, Miczurin zamyślił się głęboko. Po chwili jego własne serce podniosło bunt przeciw-