Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jedną jeszcze sądzono mu przeżyć przygodę i nawet, kto wie... ale nie chciał o tem myśleć.
Omawianie sprawy wynagrodzenia nie zajęło zbyt dużo czasu. Ti-Fong-Tai wymienił tak znaczną sumę, że Wagin nie mógł nawet ukryć swego zdumienia. Komprador, spostrzegłszy to, wyjaśnił:
— Tej części naszego planu nie możemy dać do wykonania Chińczykowi, bo różne wpływy i okoliczności mogłyby wszystko pokrzyżować. Na pana chcemy patrzeć, jak na naszego... powiedzmy... ministra spraw zagranicznych i posła w jednej osobie. Pan będzie musiał każde posunięcie nasze prawnie ugruntować, nadać mu cechy niebudzącej żadnych podejrzeń lojalności, na której opierać się też będą czynniki rządowe i... Japończycy, gdyż oni również w pewnej mierze będą nam pomagali lub też szkodzili.
— Czyż nie istnieją obawy co do zachłanności Japonji i w pewnej chwili odstąpienia jej od wspólnej sprawy? — spytał zdumiony już zupełnie Wagin.
Ti-Fong-Tai przymknął oczy i po chwili namysłu odpowiedział:
— Do pewnego momentu istnieją... Do momentu, aż rządowi tokjoskiemu uda się wyprzeć Rosję z Mandżurji i Mongolji, gdzie jej sąsiedztwo z Chinami nie jest pożądane ani dla Japonji, ani dla nas, no — i dopóki Japonja nie otrzyma kopalni węgla i żelaza, potrzebnych im, jak powietrze. Na tem się skończy ekspansja wyspiarzy, a potem, gdy będą oni już żyli śród nas, przestaną być groźni, bo... nie będą to już Japończycy. Cha-cha-cha! Tyle już ludów i ras wchłonęły w siebie i doszczętnie przetrawiły stare Chiny...