Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

angielską. Jął macać ściany, sklepienie i ziemię. Długo nie mógł zrozumieć, skąd dochodzą te dźwięki. Wreszcie domyślił się, że rozlegają się w jednej z bocznych pieczar. Wpełznął przez wąski otwór i zapalił zapałkę. Był to zapewne skład słomy. Wagin czemprędzej zdmuchnął ogień i pociemku rozrzucał wiązki suchej trawy i cienkiego sitowia aż ręce jego namacały leżącego człowieka. Przekonał się wkrótce, że jeniec był skrępowany sznurami.
— Kto pan jest i skąd pan się tu wziął? — szeptem zadał pytanie Wagin.
— Przedwczoraj porwali mnie jacyś ludzie w Hwanczongu — wyjąkał słabym głosem. — Nazwisko moje — Fred Hastings, jestem bankierem z Liverpoolu... Przyjechałem do Chin z grupą angielskich turystów.
— Dlaczego pana porwano?
— Ci, którzy wieźli mnie przez rzekę, mówili, że chcą zażądać za mnie okupu...
— Czy to w nocy przywieźli tu pana? — dopytywał się Wagin.
— Tak... przedwczoraj... — jęknął. — Cierpię strasznie, bo nawet więzów ze mnie nie zdjęli... jestem głodny i spragniony...
Wagin szybko rozciął sznury, krępujące Anglika, pozostawił mu paczkę z jedzeniem i butelkę z herbatą, mówiąc:
— Proszę zachować ciszę!... Muszę coś obmyśleć dla pana...
Wyślizgnął się z nory i długo błąkał się po ciemnych chodnikach, aż wreszcie odnalazł oświetloną pieczarę. Zastał już w niej Hung-Wu. Chińczyk stał niespokojny i wzburzony.