Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powiedział to z przekonaniem, chociaż głos jego stał się ponury i zimny. Przed oczami Wagina zamajaczyła ciemna sylwetka Hung-Wu na brzegu i dobiegło czyjeś słabe rozpaczliwe wołanie: o-o-o! — słyszane ubiegłej nocy. Po długiem milczeniu, raptownie zapadłem, zauważył:
— Chciałbym bliżej przyjrzeć się waszemu miastu...
Hung-Wu spokojnie już patrzał na Wagina, mówiąc:
— Niech pan przyjdzie tam jutro. Obejrzymy wszystko, co warte jest zobaczenia. Najodpowiedniejszy to dzień, gdyż prawie wszyscy udają się jutro na jezioro Huan-su na połów ryb!
Wkrótce Hung-Wu odpłynął, podziękowawszy za poczęstunek i ofiarowaną mu blaszankę mocnych papierosów amerykańskich.
Nazajutrz od rana, zaopatrzywszy się w paczkę ze śniadaniem i flaszkę z herbatą, Sergjusz wyruszył do miasta mężczyzn. Tajemniczy agent rządu nankińskiego spotkał go przy wylocie wąwozu. Znowu szli chyłkiem, a nawet pełzli na kolanach po śliskiej, jak posadzka, wypolerowanej ziemi i wglądali do różnych zakamarków. Były to ohydne legowiska, gdzie na kupach trzcin lub wstrętnych łachmanów spędzali noc ludzie zrzadka tylko — przy świetle kaganków. Tam, gdzie unosił się w powietrzu zapach opjum, Hung-Wu szeptał ni to z bólem, ni to z wyrozumiałością:
— Ten i ów przechował resztki smoły „cudnych snów“... Któż odważy się pozbawić ich tej jedynej złudy?...
Przenikliwe oczy jego zaglądały wszędzie i wszystko widziały. Nie ukrył się od jego wzroku nóż, zatknięty