Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszedni dzień obchodził biura, dyrekcje, redakcje, wielkie firmy, proponując wszędzie swoją pracę. Miał coś do sprzedania, gdyż w mowie i w piśmie władał sześciu językami, jako absolwent cesarskiej szkoły prawa, orjentował się we wszelkich kodeksach, posiadał łatwość pióra i umiejętność gładkiego wysławiania się, mógł też pochwalić się różnemi pomysłami, niezwykłą zaradnością, energją i rzutkością, którym zawdzięczał, iż ręką obronną wyszedł z wiru rewolucji i... Coś przypomniał sobie w tej chwili i skrzywił usta w uśmiechu, w który włożył tyleż cierpienia, ile nienawiści i jakgdyby wstrętu.
Wagin posłyszał czyjeś kroki na ganku. Pomyślał, że to jakiś Chińczyk stąpa w miękkiem obuwiu. Za ścianą rozległy się głosy — jeden — cichy i melodyjny — pani Somowej, drugi — jazgotliwy, charczący, jaki wydać mogła jedynie gardziel chińska.
— Tak — pomyślał — to przyniesiono lekarstwa od doktora von Plena. Jakiż to dziwny, zupełnie już zdruzgotany typ. Walkę o byt nazywa tchórzostwem i czemś bardzo nieestetycznem?
Przypominając sobie rozmowę z lekarzem, usnął. Wkrótce obudził go cichy stuk do drzwi.
— Kto tam? — spytał, zrywając się z łóżka.
— Ktoś z pańskich znajomych chciałby się widzieć z panem — rozległ się wyraźnie niespokojny głos pani Somowej.
Wagin szybko ogarnął wzrokiem cały pokój i nagle, schyliwszy się, otworzył walizkę. Błysnęła niklowa lufa rewolweru, wciśniętego pośpiesznie do kieszeni marynarki. Czynności te wykonywał automatycznie, podświadomie, czy też z nabytego przyzwyczajenia.