Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

później przewieźć posortowany już towar do żelazo-betonowych „stores“ potężnych eksporterów.
Zwiedzając zajazdy, hotele, a nawet domy noclegowe, Wagin dłużej i uważniej oglądał budynek jakiejś znaczniejszej gospody, przypominającej znane na wschodzie muzułmańskim „karawan seraje“. Stawali tu wyłącznie poganiacze mułów i wielbłądów, robotnicy z kryp, płynących kanałem i rzekami, majtkowie wielkich dżonek morskich, furmani wozów ciężarowych i różni biedacy, ciągnący zewsząd do bogatego Szanchaju, szukając i spodziewając się znaleźć w nim chleb, a znajdując — śmierć.
Sergjusz ze skupionym wyrazem na twarzy przyglądał się czworobokowi, podzielonemu na duże izby ogólne o dwu kondygnacjach prycz, malutkim, ciemnym klitkom na poddaszu, pozbawionem sufitów i okien, gdzie zawieszone maty trzcinowe zastępowały drzwi i pułap, a niska skrzynia — łoże, krzesło i stół. Całe podwórze roiło się od zwierząt pociągowych, czarnych świń o nastroszonej szczecinie, głodnych, parszywych psów, owiec i ludzi, roznoszących wodę w blaszankach od nafty amerykańskiej i worki z obrokiem. Na werandzie przed izbami tłoczyli się mieszkańcy tej ohydnej, zgiełkliwej dziury. Niebywale hazardowni Chińczycy grali w karty, w kości, domino i „ma-chong“, inni słuchali jakiegoś wędrownego baśniarza, przyglądali się przedstawieniu trupy akrobatów i sztukmistrzów, jedli i pili.
Dobiegał straszliwy jazgot i ciężkie uderzenia młotów. To kowale na poczekaniu naprawiali zerwane na wyboistych drogach żelazne okucia kół, wyrabiali podkowy i nabijali je na poranione i potrzaskane kopyta mułów i koni. Rzęziły, kwiczały