Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było po śmierci małej Wiery, — stawiało natarczywie jego sumienie, dręczone wyrzutami i pełne wahań.
— Tak było najlepiej! Któż mógłby twierdzić inaczej! — z całą stanowczością powiedział Wagin. — W znacznym stopniu dopomogło to pani Somowej do zniesienia łatwiej tego ciosu, gdyż uniknęła ona najcięższych chwil ostatniej, obłędnej walki ze śmiercią syna, żałosnego widoku jego cierpienia i strachu i brutalnego zniszczenia podtrzymującej ją nadziei, gdy w obłędzie rozpaczy, rwą się z piersi przekleństwa i bluźnierstwa...
Plen, uśmiechając się cicho, potakiwał mu ruchem głowy.
— Właśnie tak samo myślałem przez cały ten czas!... Usiłowałem rozproszyć ciężkie wątpliwości, które męczyły mnie... — szeptał, wzdychając z ulgą.
— Nie mówiliśmy o tem z paniami, ale, jestem przekonany, że są doktorowi wdzięczne... — odezwał się lejtenant.
— Ach, jakżeż byłbym szczęśliwy! — zawołał Plen i po chwili znowu mówił szeptem, niby zwierzając się z niesłychanie ważnej tajemnicy: — Kilka razy usiłowałem w wyobraźni ujrzeć panią Somową i jej córkę na nowem miejscu... zdawało mi się, że już docieram, lecz za każdym razem coś stawało mi na przeszkodzie... tak! Coś... jakieś zaburzenia dokoła nich i... was obu... Co się tam z wami działo?
Wagin spokojnie wzruszył ramionami i odpowiedział zdziwionym głosem:
— Nie przypominam sobie nic nadzwyczajnego, zupełnie nic!