Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To mówiąc, położył na stole banknot i ciągnął dalej zimnym i obojętnym tonem:
— Zresztą przekonany jestem, że dam sobie radę w Szanchaju, jak dawałem ją sobie wszędzie, gdzie tylko od r. 1915 rzucał mnie los... doprawdy, dość kapryśny, nieszczędzący mi przykrych nieraz niespodzianek... Mam nadzieję, że pozostanę lokatorem na czas dłuższy...
Zaśmiał się z jakiemś gorzkiem szyderstwem, a zmarszczki głębiej wcięły mu się w skórę czoła.
— Czem się pan trudni? — spytała bez szczególnego zresztą zainteresowania, raczej poto tylko, aby wziąć udział w rozmowie i nie pozostawać bierną słuchaczką.
— Obecnie? Tu? — uśmiechnął się złośliwie prawie. — Zapewne tem samem, czem i pani — zamierzam walczyć o życie jak umiem i mogę. Różnemi się drogami chodziło i różnych, powiedzmy nawet bez przesady, wszystkich zawodów się próbowało... Ale, o ile sądzić mogę, to i pani łyknęła emigranckiej biedy?
Skinęła tylko głową i uniosła nieco ciemne brwi. Po chwili wyciągnęła do Wagina rękę.
— Więc w szczęśliwą godzinę — proszę się wprowadzić! — powiedziała spokojnym głosem.
Uścisnąwszy podaną mu dłoń, wyszedł na podwórko, mruknąwszy dość głośno, żeby pani Somowa mogła go usłyszeć:
— Miło tu i zacisznie...
— A tak! — odpowiedziała natychmiast. — Gospodarz Jun-cho-san — bogaty kupiec. Handluje soją, olejem i makuchami. Lubi porządek i czystość.