Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pych ten urywał się jednak koło świątyni, stojącej w środku dzielnicy.
Dalej, jak okiem sięgnąć, na olbrzymiej płaszczyźnie rozparło się na wszystkie strony stłoczone zbiorowisko szaro-żółtych, małych domków tubylczych. Ulepione z gliny lub ziemi, zmieszanej z nawozem i słomą, o strzechach z badylów gaoljanu, mętnie wyzierając oknami, zaklejonemi szarym, przetłuszczonym papierem, chronione lekkiemi drzwiami z ram bambusowych i mat słomianych — domki ciągnęły się, zda się, w nieskończoność, przerywaną tam i sam wąskiemi poprzecznicami. Oko nie miało na czem spocząć, gdyż wszędzie wokół ciągnęła się ta szaro-żółta jednostajność i tylko w trzech miejscach jaskrawemi plamami odcinały się fałdowane wymyślnie dachy świątyń, a gdzieś daleko ponad bezbarwnem zbiegowiskiem ubogich i smutnych budowli, niby straż lub jakiś znak ostrzegawczy, tkwiła czerwona, siedmiopiętrowa baszta pagody Loonghwa, smukła o dziwacznie powyginanych, pogarbionych okapach z barwnych dachówek porcelanowych. Obok tej świątyni cieszyło wzrok kilka buro-zielonych drzew, które nie zdążyły jeszcze zrzucić wszystkich liści; zato w reszcie dzielnicy chińskiej, — na całej jego olbrzymiej szarej palecie nie biła w oczy żadna barwniejsza plama — ani zielonej korony lub czarnych konarów drzew, ani nawet badyla jakiejkolwiek rośliny — nic, tylko te szarożółte domki — „fantze“ i bure, cuchnące błoto miasta przyrodzonych, odwiecznych gospodarzy Szanchaju. Gdzieś tam, na końcu Fu-Tien-Koo powiewała trójkątna czerwonoczarna chorągiew i majaczył jakiś maszt z deską, zapisaną czarnemi hieroglifami. Idący ulicą cudzo-