Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wagin zdumionym wzrokiem przyglądał się mówiącej dziewczynie i po raz pierwszy zaświtała mu myśl, że wcale nie zna Ludmiły. Jakiś niepokój poruszył się na dnie jego duszy i nadał drażniącej ostrości nagłemu zaciekawieniu.
Ostatnie słowa dziewczyny dawały doskonałą sposobność do dalszej rozmowy, lecz coś podszeptywało mu, aby nie czynił tego. Poszedł więc za tym wewnętrznym głosem i o nic więcej nie pytał. Milczeli oboje, a w milczeniu tem wyczuwało się wzajemne oczekiwanie. Wreszcie Wagin, ręką wskazując już sunący po rzece jacht, wesołym głosem powiedział:
— Szczęśliwi są ci tam Amerykanie! Za godzinę wypłyną na Ocean i oderwą się od ziemi. Otoczą ich inne żywioły i dumne zmaganie z wichrem i falami.
Ludmiła nic nie odpowiedziała, zamyślonym wzrokiem odprowadzając biały kadłub statku i jego wydęte już wiatrem żagle.
— Skąd pani idzie i dokąd? — spytał Sergjusz.
— Mama, lejtenant i ja byliśmy w cerkwi i u Romka na mogiłce. Lejtenant namówił mamusię odwiedzić panią Ostapową, bo przysłała nam po śmierci braciszka serdeczne kondolencje i kwiaty na grób... Cieszę się, że mamusia trochę się rozerwie!
— Nie poznaję Miczurina! — klasnąwszy w dłonie, zawołał nagłe Wagin, jakgdyby nie posłyszawszy nic innego poza nazwiskiem przyjaciela. — Pozwolił pani wracać samej?! To wprost nie do uwierzenia!
— Nie jesteśmy przecież w dżungli, a lejtenant nie jest moim „valet de garde“ — zaśmiała się prawie wesoło.