Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sergjusz spojrzał na niego badawczo i zapytał spokojnie:
— Z jakiegoż to powodu napadły was te spóźnione żale?
Miczurin długo milczał, czując na sobie przenikliwy i szyderczy wzrok przyjaciela. Wreszcie zapalił papierosa i odpowiedział żartobliwie, chociaż w głosie jego Sergjusz nie posłyszał wesołych nut:
— Bo tego dnia marna była kasza, trochę przypalona! Powinienem był raczej ukraść kucharzowi kawałek słoniny...
— Jeżeli tak, to przyznaję wam rację! — mruknął Sergjusz i zasłonił się gazetą.
Miczurin sapał, głośno wypuszczając dym i kręcąc się na łóżku, skrzypiącem pod ciężarem jego potężnego ciała, wreszcie powiedział, dobitnie skandując słowa:
— Człowiek — to jest, zaiste, najwstrętniejsze zwierzę!
Wagin starannie złożył dziennik, zdmuchnął świecę, stojącą na krzesełku przy łóżku i, patrząc w ciemności na przyjaciela, odpowiedział:
— Niech zwierzę śpi spokojnie, bo w tym pokoju nie ma wroga!
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — robiąc trzykrotny znak krzyża, szepnął lejtenant przerażonym głosem: — Wy wszystko rozumiecie bez słów!
— Jak to bez słów? — zaśmiał się Sergjusz. — Od kwadransa bodaj gadacie i przeszkadzacie mi w przygotowaniu materjału na jutro!...
Więcej już o tem nie mówili, a Wagin, leżąc w ciemnym pokoju i patrząc na smugę światła na