Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wagin skinął głową i odpowiedział:
— Znaleźliśmy już dwa tanie pokoiki wpobliżu dworca kolejowego — jeden dla nas, drugi — dla pani Somowej z córką... Mogę mieć trzeci — dla pana, doktorze...
Plen spojrzał na niego łagodnie i zaśmiał się cicho:
— O mnie się nie obawiajcie!... Jestem tak dokładnie mumifikowany smołą opjumową, że tego żaden bakcyl nie wytrzyma...
Wkrótce rozstali się koło „Gospody“. Już dobrze po północy Wagina obudziło łomotanie w ścianę i przerażony głos pani Somowej:
— W mieście coś się zdarzyło! Słyszy pan? Jacyś ludzie biegną gdzieś, krzyczą i nawołują się... Może napad — bandytów, albo pożar...
— W tej chwili ubiorę się i dowiem — odpowiedział Sergjusz i wkrótce był już na ulicy, zatłoczonej Chińczykami, krzyczącymi przeraźliwie i gestykulującymi w wielkiem podnieceniu. Nad całą dzielnicą za jaomyniem rozedrgała się łuna, a z poza wygiętych dachów wyrywały się języki płomieni, kłęby dymu i snopy iskier. Nad strzechami widzialne zdaleka unosiły się wysoko w powietrzu i spadały płonące snopy trzcin i buchające ogniem odłamki stropów. Na wschodzie, już poza miastem, palił się jakiś budynek ukryty za domami i murem, opasującym miasto. Sergjusz doczekał się, aż przybyła straż ogniowa i powoli przejechała dalej, w obawie przed połamaniem kół na wyboistej w tej części ulicy. Powróciwszy, uspokoił obie panie i znów położył się. Dopiero nazajutrz dowiedział się od Miczurina, że policja, chcąc ukryć dżumę, odnalazła jednak jej