Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowiadujemy się... Ale zaczęło się! O ile mogę sądzić — epidemja zbierze obfite żniwo, chociaż lato nie jest sprzyjającą dla niej porą roku...
Wagin słuchał doktora, idąc tuż za policją i karawaną taczek, sunących z głuchym turkotem w stronę ogrodów. Wyszli wreszcie za miasto i minęli zieleniejące już grzędy. W pobliżu niewielkiej kapliczki, droga pobiegła ku morzu. Na uboczu w ciemności zamajaczyły długie, czarne szopy, gdzie suszono cegły. Dokoła widniały głębokie wyrwy i kotły, skąd brano glinę i piasek do cegielni.
Policja postanowiła możliwie jak najdłużej odroczyć interwencję władz miejskich i swoje z tego powodu kłopoty. Znalazła ustronny punkt izolacyjny, gdzie wprost na ziemi składano chorych, wszystkich do jednej kupy — i zadżumionych i cierpiących na inne, nieraz przypadkowe i lekkie choroby. Krewni, szczególnie kobiety cisnęły się do szop, gdzie łkało, jęczało i miotało się w malignie trzydzieści istot ludzkich. Matki i żony obejmowały chorych, żegnając ich czule i obiecując przyjść tu nazajutrz.
— Pić... pić! — drżała i rwała się w powietrzu żałosna, błagalna skarga biedaków, zamkniętych w ciemnej szopie.
Policja kijami rozpędzała tłum, ale dopiero wtedy, kiedy komisarz dał kilka strzałów rewolwerowych nad głowami zrozpaczonych i strwożonych ludzi, miejscowość dookoła cegielni opustoszała wreszcie.
— Musicie teraz przenieść się czemprędzej do miasta, bo jaomyniowi nie uda się zbyt długo ukrywać prawdy przed panami z rady municypalnej! — mówił Plen, gdy powracali do domu.