Zima przeminęła. Ustały wiatry, podnoszące obłoki żółtego, gryzącego oczy kurzu i zdzierające dachówki z domów i pęki trzcin z szop. Rozwiały się ciężkie, szare chmury, płaczące drobnym, zimnym deszczem. Wiosna z dniem każdym odnosiła nowe i nowe zwycięstwa. Zmusiła nabrzmiałe pęki kasztanów wypuścić na wolność uwięzione w nich białe świeczki kwiatów, platany — okryć się złotemi, lepkiemi listeczkami; kryptomerje, rosnące w parku na Bundzie, rozświetliła bladozielonemi pędami, wywabiła uśpione na dnie stawów łodygi lotosów, zapaliła płomyczki różnego kwiecia na trawnikach, krzakach i drzewach, roznamiętniła ptaki i owady i wślizgnęła się do ich krwi trucizną i szałem miłości; wreszcie uciszyła rwący prąd Whangpu i siwe, syczące fale morza, walczącego z niepogodą i z Jang-tze, wylewającą od wieków potężną strugę żółtej, słodkiej wody. Słońce przygrzewało już dobrze, a w południe prażyło nawet. Na ulicach nie można już było dostrzec przechodniów w futrach i ciepłych czapkach; z dniem każdym przybywało coraz więcej białych strojów, a nawet hełmów płóciennych.
Już drugi miesiąc pracował Wagin w redakcji