Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sergjusz Wagin, syn... — wyszeptał Ableuchow z jakiemś przerażeniem w głosie.
— Syn pańskiego kolegi z Senatu — kiwnął głową Wagin, ale, spostrzegłszy lęk w starczych oczach biurokraty, mocniej zacisnął wargi i syknął:
— Przepraszam, że ośmielam się przypomnieć ekscelencji, ale po tylu latach tułaczki i, doprawdy, niebywale ohydnego życia, chciałem spędzić choć półgodziny w dawnem towarzystwie! Odejdę zaraz, ale, skoro nazwisko moje aż tak przeraziło pana, proszę o dyskrecję...! Czy przyrzeka mi to pan?
Starzec prawic nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w groźną w tej chwili twarz Wagina, aż wreszcie z trudem wyjąkał:
— Jeżeli pan tego sobie życzy... owszem... zachowam nazwisko pana w tajemnicy!
— Dziękuję! Nie tyle chodzi mi, oczywiście, o nazwisko, ile... o komentarze do niego, ekscelencjo, — powiedział z naciskiem.
Wagin ukłonił się i, powróciwszy do swego stolika, z obojętną miną usiadł przy nim. Nic nie zdradzało w nim wzruszenia, tylko trzy głębokie bruzdy na czole poruszyły się gwałtownie raz i drugi, ale znieruchomiały wkrótce.
Wypił podaną mu herbatę, przerzucił ogłoszenia w rosyjskim świstku, wydawanym w Szanchaju przez jakiegoś bezczelnego rekina żółto-prasowego, zapisał sobie coś w notesie i, zapłaciwszy kelnerce, opuścił kawiarnię.
Wtedy dopiero znajdujący się na sali emigranci otoczyli starego senatora, wypytując go o nieznajomego.