Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miczurin skrzywił się i zukosa zerknął na gościa.
— Pańskie plany mogą być bardzo wspaniałe, ale, jak spostrzegłem już, lubi pan się cofać! — mruknął. — Zresztą, może, wreszcie namyślił się pan i postanowił przecież tego (jak go tam wabią?) żydowina posłać na łono Abrahama, Izaaka i Jakóba? Ale gdzież my go teraz zdybiemy, gdy jesteśmy tu, niby w oblężonej twierdzy? A ileż to razy mówiłem niektórym z tych drabów, że w ten sposób nie można robić napadu na japońskich kupców i „dziewczynki“, bo będzie chryja!
— Masz tobie! To widzę, że mój zacny przyjaciel i w tej historji maczał palce? — zawołał zdumiony Sergjusz.
— Robi się, co można! — wzruszył ramionami Miczurin. — Słynę z mądrych, światłych rad, więc te skośnookie małpy przychodzą do mnie w najtrudniejszych chwilach życia...
Wagin nic nie odpowiedział. Siedział blady z przymkniętemi powiekami. Przeżywał prawdziwe katusze, bo straszliwy skurcz żołądka i kiszek nieomal pozbawił go przytomności. Uspokoiwszy się trochę, spytał drżącym, co chwila urywającym się głosem:
— Czy nie mógłby pan w jakikolwiek sposób uzyskać dla mnie przepustki do miasta?
Miczurin patrzał na niego uważnie, obserwując każdy szczegół na jego twarzy.
— Hm... — zamruczał wreszcie, a w oczach jego przemknął wyraźny niepokój. — Zdaje mi się, że i panu źle się powodzi, a, może... o, do stu djabłów, może, nic pan dziś jeszcze nie jadł?
Wagin przemilczał i tylko wzruszył ramionami,