Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podobno na dobre rozigrała się dżuma i biegunka, od dwóch tygodni już nie kursują. Karawany, idące z zachodu, zwąchawszy, co się tu dzieje i co jeszcze z tego wyniknąć może, zatrzymały się w Kałganie. Z tutejszych głodomorów nikt ani zajrzy do jadłodajni mego patrona, a jego lokatorzy nic mu nie płacą i nic nie jedzą...
— Jak ja... — pomyślał, krzywiąc usta, Wagin.
— ...albo też żrą, czart ich wie, jakie świństwa! W rezultacie ten burżuj oświadczył mi, że mogę u niego pracować za barłóg, gdzie sypiam, i dwie misy kaszy z czumizy. Niech się pan zgodzi, że jest to nawet mniej niż owa biblijna polewka z soczewicy! O hanszynie ani mru-mru! Dawniej człowiek o moich zdolnościach coś tam sobie na uboczu dorabiał i mógł jakotako istnieć, ale teraz w głowę zachodzę, co tu robić?! Co tu robić?!
— Czasowe przesilenie, po którem nastąpi era szczęśliwości i powodzenia — odpowiedział drwiącym głosem Sergjusz.
— Aha — właśnie! — krzyknął lejtenant i wypluł kilka długich, zawiłych, ohydnych przekleństw. — Era szczęśliwości, a tymczasem ckno mi i pusto w dołku... Tyle już lat człek zapijał się tą śmierdzącą siwuchą, co pozwalało mu mieć dobry humor, a teraz nic, tylko — ckno i ckno!
Nowa porcja jeszcze bardziej wymyślnych powiedzonek zakończyła przemówienie lejtenanta.
— Zdaje mi się, że owe „ckno“ stało się pospolitem samopoczuciem całego Czapei, drogi panie? — zaśmiał się Wagin. — Mam jednak nadzieję, że niebawem już poprawimy tę opłakaną rzeczywiście sytuację. Obmyśliłem pewien plan...