Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bez namysłu. Podjedzie, obejrzy konie, a potem starannie obmaca nogi, ramiona i piersi jeźdźców i, mrużąc oczy, mruknie:
— Dla jednego blisko, dla drugiego — daleko!
Wagin widział przed sobą jasny cel — spokój, lecz nie przeczuwał, że cel ten, dziś taki bliski, już prawie osiągnięty od chwili pożegnania Chackelesa za murem Czapei, jutro stanie się tak daleki, jak górski szczyt, widzialny niby na dłoni — od podnóża do śnieżnego wierchu a niedościgniony i niezdobyty. Nie myślał też o tem, że jutro mgła i ciemność mogą pochłonąć ów cel, budzący w duszy uczucie szczęścia, że może zaświtać inny, jeszcze bardziej ciągnący ku sobie, lub roztoczy się dokoła jedynie mrok i nic z niego nie wyłoni się i nic nie rozbłyśnie, jak na wzburzonej powierzchni morza w ślepą noc jesienną. Dziś jednak był szczęśliwy i ukojony, więc nie mógł i nic chciał myśleć o niczem, co miałoby moc przygasić blask i ostudzić żar tego uczucia i nastroju.
— Wszystko tak świetnie się ułożyło! — myślał chwilami, przeżywając lekkie zamieranie serca i jakąś słodką niemoc. — Skończyłem wreszcie szarpaninę z Abramem, nie mam już w duszy nienawiści i obawy, sprawiłem przyjemność temu jasnowidzącemu cudakowi — Plenowi i temu dziecku umierającemu, pragnącemu widzieć wesołą twarz; wreszcie przekonałem się, że lubią mnie w tym domu i troszczą się o mój los, przecież nietylko dlatego, ażebym w terminie płacił za pokój?... Miczurin! Ach, ten musi być zły na mnie i zapewne leży teraz pijany i klnie, jeżeli jeszcze potrafi poruszać językiem... No, z tym-to