Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pani o czarnych oczach, co przed chwilą wyszła od ciebie...
— Ach, biedaczka! — westchnął Plen. — Zapadła na gruźlicę... Może uda mi się ją uratować, jeżeli uciuła sobie trochę grosza, aby pojechać na dwa miesiące do Ku-Cho-To...
— Ja dam tej pani pięćdziesiąt „tael“ i list do znajomego kupca w Ku-Cho-To, dostaniesz też ode mnie nowe ubranie dla siebie, ta-je, — mówił proszącym głosem, — ale ty też musisz załatwić mi jeden interes z tą złotowłosą panią...
Plen skrzywił się z niesmakiem i odrazą.
— Panie Czeng, ja w podobne sprawy nie wdaję się nigdy! Zresztą znamy się nie od dziś i wiem, że doskonale dajesz sobie radę z moimi pacjentami. Bogatych Chińczyków zaciągasz do luksusowych pokoików palarni, sprzedajesz im najdroższe opjum — to żółte, suche — w jedwabnych torebkach...
— Tak! To zagraniczny, najwyższy gatunek z Jezdu... — mruknął Czeng-Si. — Najlepszy do łykania!
— Wiem też, — ciągnął Plen, — że stary So-hai przywozi do tych pokoików niektóre z pań, które leczą się u mnie, a tobie, panie Czeng, płacą za to...
Chińczyk poruszył się niespokojnie. Chytre, biegające oczy jego trwożnie szukały na twarzy doktora oznak buntu. Uspokoił się jednak odrazu. O buncie lub jakimkolwiek proteście nie mogło być mowy. Na skamieniałej, zwiędłej twarzy Plena nie drgnął ani jeden mięsień, nieruchome oczy pozostawały bez wyrazu, więc uspokojony już zupełnie Czeng przystąpił do sprawy: