Strona:F. A. Ossendowski - Sokół pustyni.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Całe jego życie było burzą, grozą i niepokojem. Dotarł jednak do tego portu, nie frymarcząc sumieniem i nie opuszczając rąk.
Wierzył zawsze, że dotrze do portu, i także niezłomnie wierzył teraz w nowe, jasne życie z Ireną w Afryce, której najgroźniejszej części, zaludnionej opuszczonemi, nędznemi szczepami, był władcą.
— Chodź, wierny khuanie — rzekł, zwracając się do smutnego Fagita — chodź! Będziemy razem czekali na powrót naszego słońca — białej pani, aby się już nigdy nie rozstawać. Nigdy!
— Rzekłeś, hadżu i wodzu, a słowa mego dostojnego khuana — Sokoła Pustyni są rozkazem i pociechą! — szepnął Fagit i dłonią dotknął czoła, ust i serca.


KONIEC.