Strona:F. A. Ossendowski - Sokół pustyni.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dotąd żyłem po duarach z nomadami, prześladowałem handlarzy niewolnikami, ścigałem bandytów, krzywdzących biednych koczowników, leczyłem ludzi i zwierzęta, łapałem konie i mehari, tłumaczyłem po swojemu Koran, wykłócałem się z różnymi mahdi, marabutami i fałszywymi prorokami, przyjaźniłem się z ulemami i uali, a teraz muszę zacząć od nauki noszenia tużurka, kołnierzyka i krawatu. Muszę, zresztą, ustatkować się i rozpocząć nowe życie!
— Może pan potrzebuje kapitału, służę! — zaproponował rudy jak ogień Crawford.
— Dziękuję! — odpowiedział Sokół Pustyni. — Jestem bogaty i będę mógł założyć tu piękną kolonję, bo nie zamierzamy opuszczać Afryki. Jest to pole dla pracy ludzi, pragnących z wrogów uczynić przyjaciół i khuanów do śmierci!
Nazajutrz przed wieczorem duży biały statek porwał Sokołowi Pustyni umiłowaną istotę i nowych przyjaciół.
Wódz długo stał na brzegu i przyglądał się olbrzymim bałwanom, bijącym w zabudowania por¬ tu. Na niebie pełzły ciężkie chmury, oświetlone w przerwach blaskiem księżyca.
Morze było czarne, a białe grzywy fal miotały się wysoko, ryczały i wściekle syczały, ściekając z cementowych bloków nabrzeża.
Widok był groźny i niespokojny.
Lecz nie zatrwożył on Romana Zawiszy.