Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niosłe w jego życiu, a jeszcze donioślejsze dla przyszłości całego szczepu. Starzy Kalaboni, a było ich koło sześćdziesięciu, otoczyli kołem małego wodza, i, trzymając w rękach czaszki swych przodków, chórem powtórzyli trzykrotnie słowa przysięgi.
Skończywszy z tem, ustąpili miejsca Minkopi. Tubylcy mieli w rękach koszyki z kawałkami ryby, mięsa, placków ryżowych i mangów. Kalaboni podchodzili do każdego z nich, brali wszystkiego po kawałku i, rozrywając na dwie części, — jedną zjadali sami, drugą zaś wkładali do ust niedawnych wrogów.
Wreszcie, gdy wszystko zostało spożyte, jeden z Kalabonów zwrócił się do Dżaira z mową, szlochając przytem na głos i co chwila bijąc się w piersi. Jak objaśnił białym ludziom później mały wódz, Kalaboni na dowód swej wierności i przyjaźni prosili Dżaira, aby pozwolił im rozpocząć połów pereł na ławicach, gdyż, jak twierdził mówca, z chwilą zawarcia przymierza, „złe duchy“ nie będą już szkodzić czarnym mieszkańcom Andamanów.
— My pomogliśmy białemu człowiekowi zabić Jomagę i pozbawić go skarbów, więc pragniemy teraz uczynić ciebie bogatym, wodzu! — wołał, roniąc obfite łzy, wzruszony