Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Magnolja! — klasnęła w dłonie Edyta. — Ogromnie lubię te kwiaty!
Dżair, posłyszawszy to, skoczył natychmiast i, ze zręcznością kota wdrapawszy się na gałęzie, począł zrywać piękne, niby z wosku ulepione kwiaty.
Władkowi zrobiło się przykro, że czarny przyjaciel wyprzedził go, lecz zdławił w sobie brzydkie uczucie niechęci do Dżaira, pomyślawszy, że chłopak zrobił przecież to, coby uczynił i on sam na jego miejscu.
Edyta, trzymając całą naręcz kwiatów o odurzającym aromacie, śmiała się wesoło i pokrzykiwała radośnie:
— Dość, Dżair, dość, bo gotów jesteś przynieść mi całe drzewo!
Wkrótce szli przez polanę, gawędząc z ożywieniem i żałując profesora Kindleya, który musiał patroszyć wstrętnie cuchnącą piłę.
Dżair zatrzymał się, aby zasznurować trzewik, Władek zaś z Edytą, rozglądając się wokoło, poszli dalej. Chłopiec, ujrzawszy krzak, opleciony białemi i fioletowemi storczykami, pobiegł, aby zerwać je dla towarzyszki. W tej samej chwili posłyszał poza sobą głośny krzyk Edyty. Obejrzał się i ujrzał ją i Dżaira, stojących nieruchomo. Na twarzach ich malo-