Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

reflektorów zwabiły stróża. Ten, posłyszawszy, że przybył zaginiony syn rządcy, pomknął na plantację.
Wkrótce przybyli rodzice Władka. Rozpłakali się oboje na widok syna — zdrowego i radośnie ich witającego. Gdy uspokoili się nieco, Władek pokrótce opowiedział im o przeżytych dwóch burzliwych dobach, a państwo Krawczykowie zaczęli dziękować Kindleyowi za przywiezienie im syna.
Profesor tylko machał rękami, aż wreszcie powiedział:
— Nic szczególnego nie zrobiłem! To ja i rodzina moja przez całe życie będziemy wdzięczni temu dzielnemu chłopcu za poratowanie nas w śmiertelnem niebezpieczeństwie!
— Chodźże już, chodź, Władeczku, do domu! — szeptała matka.
Inaczej jednak myślał pan Roman. Podszedł do Kindleya i powiedział:
— Byłbym bardzo panu wdzięczny, gdyby się profesor zgodził na pozostawienie obu chłopaków na kilka dni na szkunerze, zdala jednak od brzegu. Obawiam się zemsty tych zbrodniarzy, którzy, nic nie mając do stracenia, mogą im coś złego zrobić!