Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musimy wydostać się tędy! — powiedział głośno, patrząc na jedyną drogę do wolności. Wkrótce spochmurniał jednak, bo aby wznieść się tak wysoko, musieliby mieć chyba skrzydła. Kuliste sklepienie pieczary nie miało bowiem żadnych wystających skał, przestrzeń zaś, dzieląca ziemię od otworu, była tak znaczna, że, podarłszy całe nawet ubranie, nie mogliby chłopcy upleść dostatecznie długiego sznura. Stanąwszy na urywającym się progu groty, Władek kazał Dżairowi drapać się do niej, pomagając mu powolnem podciąganiem linki. Czarnoskóry chłopak ze strachem zerkał ku bielejącym kościom i chodził za przyjacielem, na krok go nie odstępując. Władek tymczasem oglądał grotę. W najciemniejszym jej końcu odnalazł na skale, podobną do widzianej na dole strzałę, wpobliżu zaś niej — szeroką szczelinę, w której czaił się mrok czarny i tajemniczy. Nozdrza chłopaka pochwyciły zapach pleśni i jakgdyby wilgoci. Chłopak cisnął do wnętrza kilka kamieni i nadsłuchiwał. Spadły, nie potoczywszy się dalej.
— Ta szczelina idzie poziomo, — pomyślał, — ale dokąd prowadzi?
Rozmyślania jego przerwał Dżair, tarmosząc go za rękaw.