Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzymając się sznura, drugą opierając się o nierówności ściany i dopomagając sobie nogami, dotarł wkrótce do krawędzi, rozejrzał się po grocie i nagle — z krzykiem przerażenia ześlizgnął się zpowrotem, bełkocząc:
— Tam... tam... leży martwy człowiek!... czaszka... kości...
Władek, zawahawszy się przez chwilę, podszedł do sznura i zaczął wdrapywać się ku krawędzi groty. Wkrótce dotarł jej skraju i zniknął w głębi. Przekonał się niebawem, że chłopak miał słuszność. Niemal na samym środku ogromnej groty prawie zupełnie okrągłej, niby kopuła jakiejś świątyni, leżał kościec człowieka. Na nagiej czaszce przechowały się jeszcze resztki skóry z czarnemi, kędzierzawemi włosami.
— Tubylec!... — pomyślał Władek i dodał w duchu: — Ten biedak nie jest już dla nas niebezpieczny!
Zaczął badać grotę. Pod samem sklepieniem, na jednej jego stronie widniał dość długi, ale wąski otwór, przez który wlewały się promienie słońca. Chłopak ujrzał nawet skrawek nieba i wydał radosny okrzyk, który, pochwycony przez echo, długo tłukł się pod wysokiem sklepieniem skalnem.