Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się poza siebie i zobaczył stromą drogę, którą tu przybyli, obijając się o kamienie, o czem świadczyły wymownie pokaleczone ręce Dżaira i w kilku miejscach podrapana i skrwawiona twarz. Zresztą tępy ból wszystkich kości i sącząca się z poza ucha krew dowodziły, że przebyta przed chwilą droga długa była i niebezpieczna. Gdzieś daleko, na wysokości może 50 metrów majaczyła w mroku wąska szczelina, przez którą strącono ich do podziemia.
Władek jął zbierać myśli do kupy, a, gdy uporządkował je wreszcie, ogarnęło go przerażenie. Nie wątpił ani chwili, że wrzucono ich tu na śmierć. Mogli się zabić, z tak znacznej wysokości spadając po stromym spychu; na szczęście, uniknęli tego, ale cóż z nimi będzie dalej?
— Umrzemy z głodu!.. — mignęła mu straszna myśl i jeszcze więcej przeraziła go. Milczenie panowało w podziemiu. Ciemno tu było zupełnie niemal i tylko jakieś słabe, ukośne światło — szare i niepewne — padało na jedną ze ścian i, odbijając się od jej białej płaszczyzny, rozpraszało nieco mrok.
Mimo przerażenie, ogarniające Władka coraz bardziej, rozglądał się dokoła uważnie. Wreszcie wstał i, stąpając ostrożnie, zaczął chodzić