Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daj mi spokój z wdzięcznością swoją, przyjacielu, i nie zawracaj mi głowy, bo ona mi jest potrzebna do czegoś zupełnie innego!
— Głowa? — zapytał czarny chłopak.
— A zapewne! — zaśmiał się Władek. — Musi ona coś obmyśleć, aby zwiać od Kalabonów.
Obszedł całą jaskinię i obejrzał każdy jej zakątek. Miała dziesięć kroków wzdłuż i tyleż prawie wszerz. W sklepieniu widniał nieduży otwór, skąd wpadało światło. W głębi stały pęki ściętych bambusów i leżał zwój powrozu, splecionego z włókien kokosowych. Władek długo przyglądał się skrawkowi jasnego nieba, przeświecającego przez otwór, a potem przeniósł wzrok na długie, mocne bambusy i na sznur.
— Hm... — mruczał w zamyśleniu i marszczył czoło.
Po chwili znowu zaczął chodzić po jaskini i raz po raz zadzierać głowę, jakgdyby wpatrując się w niebo. Spojrzał na Dżaira, bo posłyszał lekki chrzęst nadgryzanych bananów. Nagle poczuł głód.
— Dobre? — spytał, podchodząc do przyjaciela.
— Uhm... — wymamrotał Dżair, bo miał usta pełne słodkiego miąższu.