Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dość długo, aż wreszcie rozległ się chrapliwy głos wodza. Kilku Negritosów, popychając przed sobą chłopaków, odprowadziło ich do małej jaskini, gdzie rozwiązano im ręce. Dwóch Kalabonów z włóczniami stanęło na straży. Wkrótce kobiety przyniosły tykwę z wodą i koszyk z bananami. Gdy odeszły, straż przywaliła wejście do jaskini grubemi klocami drzewa. Chłopcy nadsłuchiwali długo, aż wreszcie Dżair szepnął:
— Kalaboni odeszli...
— Hm... — mruknął Władek — zabiłem im klina, powiedziawszy, że biali im tego płazem nie puszczą! Nastraszyli się zapewne i teraz nie wiedzą, co mają robić.
Pomyślawszy chwilę, dodał:
— Ależ piękną mamy przygodę! Jeżeli jakoś się im wywiniemy, będzie co opowiadać kolegom w Rangunie!
Dżair porwał nagle rękę przyjaciela i przycisnął ją do warg.
— Cóżeś oszalał, czy co? — zawołał zmieszany Władek i wyrwał mu rękę.
— Dziękuję, dziękuję! — powtarzał mały wódz. — Nigdy ci tego nie zapomnę i, jeżeli nie umrę wkrótce, odwdzięczę ci się!