Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co mówił ten grubas? — szepnął.
Dżair spojrzał na przyjaciela spokojnym i twardym wzrokiem.
— Kalaboni żądają ode mnie, abym się zrzekł tytułu wodza szczepów andamańskich, w razie zaś odmowy grożą mi śmiercią — odpowiedział chłopak. — Ty zaś, sahibie, wolny jesteś i możesz odejść... Zaraz zdejmą z ciebie pęta i Kalaboni doprowadzą cię do góry Diba, skąd widać już „wybrzeże ośmiornic“... którego ja nigdy już nie zobaczę!
Tymczasem wódz, zabawnie podskakując, zaczął coś wykrzykiwać, powtarzając jedno, i to samo.
— Wymaga ode mnie zgody na swe żądanie — objaśnił Dżair i, postąpiwszy krok naprzód, krzyknął: — Senga! Senga!
Władek zrozumiał, że „mały wódz“ dał odpowiedź odmowną.
Kalaboni natychmiast przerwali płacz i, dotykając rękami głów, zgrzytali zębami, co miało wyrażać gniew i groźbę. Grubas tupnął nogą i, patrząc na białego jeńca, zapytał go o coś.
— Kalabon pyta ciebie, sahibie, czy przyrzekasz, że nikomu nie powiesz, co mnie spotkało? Jeżeli złożysz przysięgę, zostaniesz pu-