Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dżair narazie nic nie odpowiedział i dopiero po chwili odezwał się szeptem:
— Niewolno nawet wspominać o tem! Po zniknięciu Jomagi bronią ławic... złe duchy, a każdy, kto opuszcza się na dno — ginie...
Władek zamierzał wyśmiać zabobonny strach przyjaciela, lecz w tej samej chwili z przeraźliwemi krzykami i jękiem zerwała się z gór cała chmara mew. Słychać było wyraźnie łopot ich skrzydeł i lekki szmer powietrza, ciętego przez ptactwo, rozpoczynające swój lot. Jednocześnie, jakgdyby na komendę, na wschodzie rozdarł się mrok i przez jego czarną płachtę błysnęła cieniutka, szkarłatna kreska.
— Swit!... — mruknął Władek. — Leż teraz spokojnie i milcz, Dżair, a pamiętaj, że nie opuszczę ciebie, pókim żyw...
W kilka minut potem z poza skał wyjrzał tubylec i, przekonawszy się, że jeńcy leżą na dawnem miejscu, zniknął znowu. Wkrótce cały tłum Kalabonów w ponurem milczeniu wyległ na łąkę i zbliżył się ku związanym chłopakom. Tubylcy o groźnych twarzach, zniekształconych głębokiemi bliznami, otoczyli ich. Na rozkaz wodza odwiązano ich od drągów, zrzucono pęta z nóg i ze skrępowanemi rękami