Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w swojej dziedzinie, gdzie ani ojciec, ani krewniak Bartek nie oczekiwali go.
Istotnie — świerki na szczycie Tymczanki stały jeszcze w złocie i szkarłacie pożegnalnych promieni słonecznych, gdy zatrzymał konia przed wrotami swojej „grażdy“ i ujrzawszy ojca majstrującego coś na ganku zawołał radosnym głosem:
— Ojcze! Wpadłem do was, by was odwiedzić!..
— Bywajże, chłopaku miły! — ucieszył się serdecznie stary biegnąc ku bramie.
Spoza obory wyjrzała pucołowata, zawsze roześmiana twarz Bartka, który też śpieszył na powitanie Jerzego.
Pies łańcuchowy, stary Łochmacz, poznawszy młodego gospodarza skakał i rwał się z uwięzi szczekając wesoło. Ze stajni cienkim, urwanym rżeniem witał Jerzego wierzchowy hucułek, na którym młody Brzeziński ze sto razy przemierzył Czarnohorę, Beskid, grzbiet Czywczyński i wysokie połoniny aż hen — do tej ostatniej, co to ostrym klinem, niby grotem włóczni, zamykała południową granicę Rzeczypospolitej.
Wszystko witało młodego gazdę i żołnierza polskiego, bo nawet jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu, wróble spod strzech spichrza i obory, kury na podwórzu i gęsi rozszczebiotały się głośniej, rozćwierkały, rozgdakały i rozgęgały na potęgę, jak oszalałe.
— Bywaj! Bywaj! — słyszał Jerzy w zgiełku głosów ptasich, w ujadaniu Łachmacza i w rżeniu ogierka.
— Bywaj! — dobiegało go z plusku rzeki i z gasnących leniwie błysków słońca na szczytach gór i na łące pnącej się aż hen — pod sam wierch Tymczanki.