Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chając już jazgotu piszczałek setników wydających rozkazy. Nietrudna więc była, choć z powodu wielkiej ilości nieprzyjaciół długa jeszcze rozprawa z Krymcami.
Tu i ówdzie większe ich kupy stawiały jeszcze opór, lecz kiedy dopadł Czorocha rozrośnięty i mocny jak dąb towarzysz dragonów Władysław Siękowzięta-Stupnicki spod Sambora i cięciem ciężkiego pałasza odwalił mu ramię a z konia zrzucił, nikt się już nie opierał Polakom.
Szczególnie zajadle tępili Tatarów towarzysze z chorągwi pana Łyskowskiego, pod którym niemal sama tylko szlachta podkarpacka służyła, co to Sasem przeważnie się pieczętuje. Odbijała ona na tatarskich łbach niedawne zagony Lipków pod Sambor i Drohobycz i w tępieniu pogańców nie ustawała, aż do zmierzchu prawie ścigając niedobitków i szukając Tatarów ukrywających się po wertepach leśnych.
Chorągwie powracały drogą do Mołotkowa.
Górale zbierali obiecaną im zdobycz i obciążeni nią ciągnęli do swoich osedków, wsi i szałasów.
W Mołotkowie powitał rycerzy stary pan Gnoiński, bo rodzinne to było jego gniazdo, bodaj od Jagiełłowych jeszcze czasów, i na popas zapraszał, dragonów obiecując po wsi rozstasować i ugościć uczciwie.
Podczas wieczerzy pułkownicy i pan Jerzy opowiadali gospodarzowi i jego małżonce o przebiegu wyprawy przeciwko czambułowi agi Kasima i o chytrości wojennej rotmistrza.
Wszyscy byli weseli, oczy płonęły ogniem