Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stanisławowskiej, mając na karku przednie straże tureckie, a po bokach zagony drugiego syna chańskiego Nurydyna.
— Tak mi się widzi, bracie, że teraz ty właśnie poczujesz na sobie wraży młot, bo muszą o ciebie zahaczyć... — mówił pan Zbrożek, siedząc w kwaterze rotmistrza.
— Ja i sam pod ten młot się podstawię! — uśmiechnął się pan Jerzy, błysnąwszy spod wąsa białymi zębami.
— Ale, ale! — przypomniał sobie strażnik — dziwy o twoim wojsku referował mi pułkownik Mizunok.
Pan Jerzy wzruszył ramionami i odparł spokojnie:
— Wojsko, jak to wojsko, gdy jest w ręku wodza, swoje zrobi. I my też zrobimy, na co nas stać!
— Oby Bóg wam poszczęścił!... westchnął z uczuciem pan Zbrożek. — Nie wolno nam oddać Stanisławowa, bo Turcy pozostaliby na Pokuciu, a Tatarzy swobodnie by zapuścili zagony po Przemyśl, Jarosław a może aż po samą Wisłę. Na pewno zaczną od obejścia i otoczenia twierdzy stanisławowskiej, a tedy przez wasze połacie pójdzie część wojska wrażego!
— Czekamy tu na gości, bracie miły! — zatarł ręce pan Jerzy. — Tak mi się widzi, że jeżeli Ibrahim Diabeł ma sto tysięcy ludu, to za mało ma, żeby przejść przez nasze góry!
— Daj Boże! — westchnął raz jeszcze strażnik i począł żegnać gospodarza.
Na progu zatrzymał się na chwilę i szepnął panu Jerzemu do ucha: