Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tatarzy dosiadłszy koni popędzili za nim.
Żółty obłok długo krążył po stepie, aż nagłe opadł i rozwiał się.
Jeźdźcy zdzierając wierzchowce stali z wybałuszonymi oczyma.
Czarny ogier, cały spieniony, zamarł na miejscu z szeroko rozwartym pyskiem, dygotał na całym ciele i rzęził ciężko. Barczysty chłopak w czerwonych kraszenycach i zasmolonym keptarze siedział na siodle spokojnie i ospale drapał się pod pachami.
— Bohadyr! Bohadyr! — powitały go pełne podziwu i szacunku okrzyki ordyńców.
— Hi-hi-hi! — odpowiedział im cichym chichotem Olko i nie zwracając żadnej uwagi na Tatarów ruszył w stronę nadążających ku niemu Bodruga, kupca ormiańskiego i kroczącego za nimi rotmistrza.
— Skąd jesteś i co tu robisz? — spytał chłopca dżandżyn.
— To mój młodszy brat — przemówił za niego pan Jerzy. — Nazywa się Olko. Z gór my, spod Czywczyna, panie! Pędziliśmy stado wołów kupionych przez tego oto kupca, ale je nam twoi ludzie zabrali, spłazowali nas kańczugami i nic nie zapłacili. My tu do ciebie na skargę przyszli i po zapłatę, bo krzywda nam się stała, ludziom cichym i biednym!
Bodrug przyglądał się z lubością Olkowi, aż wreszcie spytał:
— Jakeś ujarzmił tego ogiera, który się nikomu nie daje?...
Na to odpowiedział już sam Olko: