Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

li na spoczynek, rotmistrz powiedział ze spokojnym uśmiechem:
— No, to pożegnajmy się zarazem, bo jutro przed świtem wyruszam...
— Jakto? — zdumiał się pan Hieronim. — A zrękowiny? A ślub?
— Później, kiedy Bóg da, a Król Jegomość pozwoli! — uśmiechnął się rycerz.
— Tak to bywa w naszej doli żołnierskiej — przytaknął mały dragon, ziewając ukradkiem, bo trzy bodaj noce oka nie zmrużył.
Nikt jednak nie zapytał, gdzie i po co jedzie Jerzy, nie zwykli bowiem rycerze wypytywać o to, co może być tajemnicą. Uścisnęli sobie dłonie przyjaźnie i rozstali się w sieni.
Rotmistrz obudził śpiącego na ławie pacholika służbowego.
— Hej, Olko — mruknął do wystraszonego i nieprzytomnego jeszcze ze snu chłopaka — ledwie świtać pocznie, konie osiodłasz, na luzaka terkyły[1] włożysz i będziesz czekał przed bramą. Jedziemy!
— Dokąd, jegomościu! — zdumiał się pacholik.
— W świat — szeroki i daleki! — zaśmiał się rotmistrz, patrząc w jego wybałuszone oczy. — Ale się nie bój, nie bój! Zostaniesz na Wierchowinie. Gdziebym tam znów brał ze sobą takiego malca, dzieciucha!
Pacholik z tupotem bosych nóg podbiegł do rotmistrza i padł przed nim na kolana, skamląc:

— Jakżeż tak być może, wasza miłość?! Ta

  1. Skórzane wory z prowiantem i rzeczami.