Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki obozu“ i poznali słabe jego odcinki, a nie pominął sposobności wspomnieć o pięknej szarży wierchowińców.
— Miłościwy panie — mówił wzruszonym głosem — usarze nie przebiliby sobie lepiej drogi przez nieprzyjaciół zastępy jak owa szalona chorągiew rotmistrza Berezowskiego! I jacyż tam ludzie służą! Osiłki, niedźwiedzie, wilki, rysie wściekłe i bystre! Oglądałem ich szlak i dziwowałem się, miłościwy panie! Wydało mi się, że jadę przez bór, na który trzysta na raz spadło gromów! Ludzie posiekani okrutnie, konie bez łbów lub na wskroś włócznią przebite, rozwalone łby, odrąbane ramiona... aż nijako patrzeć było na takowe jatki!
Król słuchał w milczeniu i wydymał wargi.
Nic nie powiedział jednak, gdyż inne, ważniejsze miał troski, a jednak zapamiętał sobie meldunek pana Zbrożka, którego miłował sercem rycerskim i w chwilach dobrego humoru i krótkiego wypoczynku swoim „sokołem łowczym“ nazywał.
Przed wieczorem król rozpoczął nowe natarcie, by ostatecznie spędzić z pola siły nieprzyjacielskie.
Ruszyły więc pułki kozackie pod generałami Żebrowskim i Łąckim, za nimi szła artyleria i doszedłszy rzeki poczęła ziać celnym ogniem, szerząc klęskę.
Poruszone wreszcie ciężkie chorągwie przerzuciły cofających się w popłochu Tatarów i Turków poza Świecę, gdzie generał Kątski długo jeszcze ścigał swymi armatami ostatnie, osłaniające całe wojsko oddziały spahów.
Ledwie się skończyła ta bitwa, gdy się pojawił