Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie „krzyżacy“ stanęli w szeregach i w naprężonym milczeniu wpatrywali się w dziwnie rozradowaną promienną twarz rotmistrza.
Pan Jerzy zjawił się przed chorągwią i zawołał donośnym głosem:
— Towarzysze! cieszcie się, gdyż wielki nas zaiste spotkał zaszczyt! Z rozkazu miłościwego króla naszego pan strażnik wojskowy powołuje naszą chorągiew do hufców koronnych, pod sztandary wielkiego króla i przesławnego wodza!
— Niech żyje Król Jegomość! Niech żyje! — zagrzmiały okrzyki, a tak gromkie, że aż Żydowiny na rynku kramy swoje czym prędzej zamykać poczęły, złoto chować po skrytkach tajemnych i chyłkiem zmykać do domów.
— Panie namiestniku, za dwie godziny wyruszamy! — zwrócił się pan Jerzy do pana Baczyńskiego. — Taboru nie bierzemy. Każdy towarzysz ma wziąć żywności na pięć dni... Za dwie godziny wyprowadzić chorągiew za rogatki!
— Rozkaz, panie rotmistrzu — odpowiedział pan Baczyński i konia pchnąwszy ku komendantowi spytał półgłosem: — Dokąd idziemy?
— To się później pokaże! — mruknął rotmistrz nie nawykły do pytań tego rodzaju i poszedł na naradę do oboźnego, gdyż pana Macieja Januszewskiego zastępcą swoim tu pozostawić postanowił.
Po długiej rozmowie pan Jerzy wstąpił do kościoła, gdzie przed obrazem swego potrona żarliwie się modlił i bił w piersi, aż echo odpowiadać poczęło pod kopułą i po kaplicach bocznych.