Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W połowie września gruchnęła wieść, że król z dwudziestu tysiącami wojska polsko-litewskiego ruszył wreszcie na wroga, przekroczywszy Dniestr i kierując się na Kałusz, by od tyłu uderzyć na Ibrahima-Diabła i Selim Gireja zajętych zdobywaniem Halicza.
Potem wszelkie słuchy umilkły na długo i pan Jerzy nie mógł sobie miejsca znaleźć.
Nie chciał już na nic patrzeć — taka go ogarnęła gorączka i pragnienie iść do wojska królewskiego i stanąć w wielkiej bitwie.
Był to jednak prawdziwy, karny żołnierz, więc musiał dany mu rozkaz wykonać i bronić Wierchowiny, choćby nawet nic jej już nie zagrażało.
20 września do Kołomyi wpadł nagle goniec z rozkazem od strażnika wojskowego Zbrożka.
Rotmistrz odczytał pismo i zakrzyknął radosnym głosem:
— Olko! Skocz po oboźnego, a migiem, migiem!
Nie zdążył jeszcze pacholik wybiec z izby, gdy pan Jerzy wypadł już na dwór i huknął:
— Trębacza do mnie!
Za chwilę w obozie rozbrzmiała trąbka. Grano pobudkę. Towarzysze „krzyżacy“ na złamanie karku pędzili już do koni, siodłali je w najwyższym pośpiechu i wyjeżdżali na plac przed kwaterę komendanta.
Pan Januszewski chodził jak cień za rotmistrzem, nic nie rozumiejąc, co się stało, lecz pan Jerzy, zda się, nie spostrzegał go i tylko w palce trzaskał oczekując aż namiestnik sprawi chorągiew.