Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Posłyszawszy to pytanie pan Błażej Berezowski-Symczycz uśmiechnął się spod mocno już szpakowatego wąsa i taką pełną fantazji rycerskiej dał odpowiedź:
— Hej tam! Dość się już naharowałem po uroczyskach naszych i izworach, panie bracie! Wieści różne jak muchy latają, wciąż gaworzą o bitwie to tu, to tam, więc człowiek nie usiedział! Raz przecież się żyje, no to choć ten raz jeden łyknąć trza radości bojowej! Nic dla niej nie pożałowałem, bo bez niej jak bez zdrowia — życia nie będzie!... Słyszę, że ten i ów sławą się okrył, to cóż, czy ja z innej gliny ulepiony?
Tak samo właśnie myślała wówczas cała szlachta, co z dawien dawna osiedliła się pomiędzy Łomnicą a Prutem i Czeremoszem Białym.
Tak myślała brać nadciągająca z Podhajczyk, Zahajpola, Rosochacza, Dżurkowa, Winogrodu, Sorok, Serafiniec, Głuszkowa, Żukowa i Obertyna — niezamożni a buńczuczni teraz panowie Krzyżanowscy, Krihiniccy, Firleje, Drohomireccy, Czernichowscy, Kosińscy, Korczakowscy, Tarnowieccy, Czarneccy, Wyszyńscy, Różyccy i jeszcze inni, porwani gorączką rycerską.
Rozglądając się po obozie, spostrzegł komendant, że niektórzy z braci szlachty, którzy za najbiedniejszych zawsze uchodzili i mieszkali po stajach, szałasach, obszarpańce, co przez rok cały w jednej mazance chodziły, bosaki zawsze głodne, co to jedne portki na trzech miały, teraz bractwo to stawiło się konno, z szablami, spisami, muszkietami lub janczarkami, nieraz na siodle, srebrem ozdobionym.