Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyby nie powaga i stanowczość rotmistrza, do rozruchów by chyba doszło, lecz tym razem szczęśliwie się jakoś wszystko skończyło.
Dziwił się pan Berezowski, oglądając oporządzenie i konie przybyłych ochotników. Wszyscy ci panowie Uruscy, Podlesieccy, Urbanowicze, Malinowscy, Budurowicze, Jureccy, Leszczowscy, Drozdowscy, Bołkowscy, Mazurkiewicze, Badowscy, Kluczewscy, Ryglewscy, Bugelscy, Kuriańscy, Sienkiewicze, Narolscy, Kapuścińscy i ludzie z innych gniazd szlacheckich z Chomczyna, Rożniowa, Brustur, Szeszor, Jabłonowa, Tracza, Worochty, Akreszor, Ilci, Krasnoili — niezamożni byli, na roli, przy darabach[1] i w lesie na bosaka drałowali i od gazdów huculskich tylko się wiszącą przy boku szablą odróżniali.
Znał ich przecież wszystkich rotmistrz Berezowski, a z wieloma w pokrewieństwie nawet czy w powinowactwie był, lecz teraz nie poznawał tych ludzi, zawsze dawniej oszczędnych, nawet skąpych, nieufnych i niewylewnych.
Przybywali teraz prowadząc ze sobą po dwa lub trzy luzaki, pędząc woły i barany, wioząc dobytek z takim znojem i mozołem z kamienistej gleby Czarnohory i Beskidu wyciśnięty.

Nie mogąc ochłonąć ze zdumienia spytał pewnego razu najbiedniejszego bodaj z zebranych w Kołomyi ochotników, szlachcica z Bani a swego krewniaka, bo też Berezowskiego, z przezwiska Symczycz, jak się to stało, że z grażdy swojej wyruszył, konie i bydło zabrał i z różnym tam dobrem do wojska pociągnął.

  1. Tratwach.