Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z panem Walichowskim i Przybyłowskim naradzał, komu powierzyć komendę na Wierchowinie, kiedy pana komendanta z naszymi chorągwiami pan strażnik Zbrożek do wojska królewskiego przyłączy...
— Czyżby były już jakowe o tym wieści? — spytał ożywiając się nagle pan Jerzy.
— Nie wiem, ino takie mi się o uszy obiły rozhowory... — potrząsnąwszy głową, odparł Zwierzański.
Rozmowa się urwała.
— Wachmistrzu — powiedział, wstając pan Jerzy — spocznijcie tu u mnie na ławie, a jutro rano wracajcie do Kołomyi i powiedźcie panu oboźnemu, że za pięć dni będę z powrotem. Chorągwie muszą dobrze wypocząć i dopiero wtedy wyruszą do obozu, ja zaś skoczę do Stanisławowa. Muszę wiedzieć, co robić należy, żeby nam szable nie zardzewiały.
Wachmistrz uśmiechnął się tylko, pomyślawszy, że nie taki to lud Berezowscy, żeby im broń zardzewiała, ale nic nie powiedział.
Wyszedł na dwór, by konia rozsiodłać, a powróciwszy łyknął z bulgotem piwa, którego cały dzban kazał pan Gnoiński na stole dla rotmistrza postawić, po czym szablę odpiąwszy pasa popuścił i jął się układać, szepcząc słowa modlitwy.
Pan Jerzy zdmuchnął kaganek.
Z podwórza dobiegały stękania konia uwiązanego do słupka przy ganku, poszczekiwania psów, głuche pokrzyki lecących gęsi i klangor żórawi, bo to już jesień zagarniała świat i szkarłatem coraz to malowała las i łąki.
Rotmistrz nie mógł usnąć.