Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, wszystko to wypływa z jednego źródła — zawyrokował. — Skoro wiem, skąd to idzie, nie trudno mi już będzie wyjaśnić wszystko... lub skręcić sobie kark.
Uśmiechnął się na tę myśl i znowu mruknął:
— Ale przed tym jeszcze i ja naskręcam karków, jak się widzi! Po co mam myśleć o swoim karku, jeżeli mam duży wybór obcych?! Obaczymy! Jakoś tam będzie! Nie dam się zjeść w kaszy!
Tak rozmawiając z samym sobą wyszedł na obszerne podwórze i, nagle zmieniając postanowienie, czym prędzej ruszył ku domowi. Przechodząc koło domu z żółtymi dachówkami, zobaczył konia, uwiązanego do słupa przy wejściu. Był to mocny, śmigły zapewne wierzchowiec rasy mongolskiej. Miał na sobie dobre siodło z miękkimi poduszkami ze skóry i terlicę z żółtego filcu.
— Siodło — nie mongolskie i terlica — też jakaś inna — zauważył Firlej i podniósł oczy ku oknom na piętrze.
Na tle ciemnego wnętrza przesunęła się znajoma sylwetka doktora Sobcowa.
— Powrócił już — mignęła myśl w głowie lekarza i, decydując się nagle, wbiegł po schodach.
Zapukał do drzwi.
Dobiegł go cichy szept i skradające się kroki.
— Kto tam? — spytał ktoś po tybetańsku.
— Doktór Firlej! — odpowiedział lekarz wesołym głosem. — Dowiedziałem się, że kolega Sobcow już powrócił. Chciałem zaprosić go do siebie na kolację, bo mam ciekawych gości.
— Ach, to pan doktór — odezwał się po angielsku sam Sobcow. — Powróciłem przed chwilą... Miałem bardzo udaną wyprawę, bo nie tylko że uzbierałem kilka rzadkich gatunków roślin, ale miałem sposobność zaobserwować napad pantery na młodego jaka. Widowisko, mówię panu, pierwszorzędne! Przepraszam, że chwilkę zatrzymam kolegę za drzwiami, gdyż jestem nieubrany... Narzucę coś niecoś na siebie i poproszę pana!