Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ XXVIII.
DWA ŚWIATY.

Znowu przecinaliśmy Marokko od brzegów Oceanu do granicy Algierji. Mijaliśmy miasta, osady, kolonje i plantacje, gdzie Francuzi, Hiszpanie i Włosi, stosując najnowsze metody rolnictwa, zbierali obfity plon, hojnie opłacający ciężkie warunki pracy i wielki wysiłek pod prażącem słońcem.
Migały przed naszemi oczami berberyjskie „bled“-wsie, czarne duar’y, kopulaste „kubby“, malownicze „zauja“ i ubogie role tubylcze, gdzie para słabych osiołków, lub znękany wielbłąd, ciągną przedhistoryczny drewniany pług, z żelaznym lemieszem, a gdzie urodzaj zależy wyłącznie od woli Allaha.
Widzieliśmy kolej francuską, wspaniałe szosy, ocembrowane studnie i baseny, gmachy szpitalów i szkół, autobusy i prywatne samochody, wieże radjotelegrafu, europejskie dzielnice, piękne parki publiczne, pomniki i nawet teatry.
Na każdym kroku spotykamy stare drogi karawanowe i sznury kroczących wielbłądów. Suną powoli, a jednak w ich wyciągniętych naprzód szyjach, w zapatrzonych wdal głowach, jest jakiś pęd, poryw i dążenie. Spotykamy kupy kamieni przy „Kbor Mensi,“ czyli zapomnianych mogiłach, cudowne, lecz zanieczyszczone źródła i studnie, wykopane przed wiekami przez otoczonych czcią „uali“; mkną na bystrych koniach gońcy, wiozący ważne wieści; zielenią się wierzchołki drzew, wyglądających z poza murów olbrzy-