Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zrobiliśmy jakie 10—15 kilometrów, aż na schyłkach gór zjawiły się krzaki wina. Tu właśnie miało się odbyć polowanie. Zsiedliśmy z mułów. Byłem z tego bardzo zadowolony, gdyż od ustawicznego bicia muła nogami bolały mnie wszystkie stawy. Wyciągnęliśmy się w długi łańcuch. Każdy myśliwy był przedzielony od sąsiada kilku naganiaczami. Ruszyliśmy naprzód. Arabowie szperali kijami w krzakach i trawie, kundle biegały po całej linji, a my strzelaliśmy do zrywających się kuropatw; było tego dużo, a strzał do tych ptaków — łatwy. Ciągle z krzykiem i furczeniem skrzydeł wylatywały czerwone kuropatwy, grzmiały strzały i padały ptaki.
Arabowie strzelali bardzo szybko i dość celnie, chociaż nigdy nie mierząc. Nieraz kilku ich strzelało do jednej kuropatwy. Narazie, podniecony polowaniem, strzelałem, nie zważając na sąsiadów, aż, spojrzawszy wreszcie na jednego, jakiegoś chudego, bladego Araba, mimowoli cofnąłem się wstecz. Zobaczyłem, że wsadził on lufę strzelby z podniesionemi kurkami w krzak i obracał w nim jak łyżką, usiłując wypłoszyć ptaki. Oburzyło mnie to nie dlatego, iż było to przeciwne wszelkim przepisom myśliwskim, lecz, że przy takiem zachowaniu się sąsiada nic łatwiejszego, jak dostać nabój śrutu, co nie jest rzeczą przyjemną, nawet w obecności tak doświadczonego lekarza, jakim był doktór Vincent.
Później zrozumiałem, że wszyscy Berberowie postępują w ten sam sposób i od tej chwali stale trzymałem się na uboczu, nieciekaw bliższej znajomości ze śrutem arabskim.
Gdy wyszliśmy na płaszczyznę, kundle wypłoszyły zająca, który w oczach wszystkich ukrył się w gęstym krzaku. Tubylcy otoczyli krzak kołem, bili w niego kolbami i nogami, aż nieszczęśliwy zając wyskoczył. Rozległa się salwa prawie z dziesięciu dubeltówek i zwierzątko padło, zupełnie na miazgę rozbite. Nie mogłem pojąć, że myśliwi się nie postrzelali! Co do