Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ II.
GŁOS AFRYKI.

Gdy pierwsze, blado-szare, niepewne promienie słońca zaczęły rozpraszać nocny mrok, spotkaliśmy płynące krypy żaglowe. Były podobne zdaleka do wielkich ptaków, wznoszących do lotu jedno tylko skrzydło, gdyż drugie było skaleczone i nieruchome. Około 8-ej zrana, po wywalczeniu dla siebie kawy i jakiegoś wprost mikroskopijnego śniadania, nazbyt już, jak na mnie, homeopatycznego, gdy jestem na morzu, — ujrzałem w oddali zalany słońcem złocisty brzeg Afryki. Skały nadbrzeżne, podnoszący się dalej grzbiet górski, białe budynki i mury fortów miały złocisto-różową barwę, piękną plamą znacząc się na tle bladego nieba.
— Melilla! — powiedział mój wczorajszy znajomy, oficer marynarki.
W miarę tego, jak zbliżaliśmy się ku wejściu do portu, jakiś głuchy łoskot i huk coraz częściej dochodzić zaczynał moich uszu. Wydobyłem swoją bardzo silną podróżniczą lornetkę i zacząłem przeglądać brzeg nieznanego mi kontynentu i miasto. Wkrótce zrozumiałem przyczynę łoskotu. Hiszpanie, którzy w gorączkowem tempie rozbudowują ten ważny dla ich handlu i wojennej marynarki port, wznosili właśnie nową ścianę na wielkiej głębokości, gdzie miały się zatrzymywać największe parowce. Ściana, układana z olbrzymich odłamów skał i bloków cementowych, wysunięta już była daleko w morze, lecz prowadzono ją jeszcze dalej. Co chwila na sam jej koniec przesuwano