Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bogdanko jednocześnie opuścił imadło ciężkiego wiosła na głowę drugiego i natychmiast poprawił cios straszliwym kopnięciem w brzuch.
W tej samej chwili rudy człowiek wydostał się spod zwojów sieci i stanął na rufie.
Trzymał w ramionach postać niewieścią i przechyliwszy się w tył z jakimś zgrzytliwym krzykiem cisnął ją do wody.
W blasku księżyca zaświeciły się na chwilę gęste sploty złocistych włosów i powiewna, długa szata.
— Na rany Chrystusowe! Toż to wnuczka Grzymality!
Okrzyk ten wydał przerażony Andrzejko i przebiegłszy na dziób nieprzyjacielskiej łodzi skoczył do wartkiego nurtu. Wynurzył się po chwili i popłynął to wyrzucając ręce ponad mknącą z sykiem strugą, to znów nurkując. Wreszcie spostrzegł, że z jakiegoś leja na mgnienie oka mignęła biała tkanina. Dał nura i po chwili trzymał już w ręku szamoczącą się dziewczynę. Uniósł ją nieco, by wynurzyła głowę, i mocno ścisnąwszy ją lewym ramieniem, położył się na boku, prawą ręką i nogami płynąc z prądem ku widniejącej w oddali kępie.
Płynęli długo, bo chłopak posuwał się wolno, dźwigając nieruchomą, coraz bardziej ciążącą mu dziewczynę. Wreszcie poczuł grunt pod nogami, stanął i wyciągnął na piach nieprzytomną, niby nieżywą wnuczkę Grzymality Tarnobrzeskiego, dziedziczkę na Bogorii, Rytwianach i Osieku.
Niedarmo jednak od maleńkości żył Andrzejko nad Stryjem. Nauczył się nie tylko pływać jak ryba ale i ratować tych, których w czasie powodzi z nurtów bez tchu wyciągano.
Długo się trudził przewracając nieprzytomną z boku na bok, podnosząc i rozkładając jej ręce aż dziewczy-